GRUDNIOWY LONDYN: KRÓTKA RELACJA Z MOJEGO POBYTU W KRAJU JANE AUSTEN I MISIA PADDINGTONA



Pięć lat – dokładnie tyle trwał mój powrót do Londynu. Wiele razy planowałam odwiedzić go w tym czasie, ale zawsze było coś – a to budowa, a to natłok spraw do przypilnowania. A kiedy już w końcu mieliśmy kupione bilety, moja myszka postanowiła się rozchorować i zostaliśmy w domu. Kolejne podejście zrobiliśmy teraz, aby uczcić urodziny naszej sześciolatki. Spakowaliśmy walizki i ruszyliśmy do krainy misia Paddingtona i Jane Austen – i to w najbardziej magicznym czasie w roku. W końcu czy może być piękniejszy miesiąc na odwiedzenie stolicy Anglii niż grudzień?

 

Połączenie dziecięcej ekscytacji (która udzieliła się również mnie), ciekawości, marudzenia zmęczonych nóżek, które po kolejnych kilometrach nie chcą iść dalej (no chyba, że tatuś weźmie je na barana) i przeziębienia w pakiecie na sam koniec. Tak dla równowagi, żeby nie było zbyt słodko.

 

Do tego wyjazdu podeszłam bez jakichkolwiek ambicji. Po ostatnich naprawdę intensywnych miesiącach marzyłam o tym, aby po prostu posnuć się po mieście, które przez tak wiele lat było moim domem. Dlatego odwiedziliśmy kilka moich „starych” miejsc oraz największe i najbardziej wyczekiwane dziecięce atrakcje – w tym spotkanie z ukochanym misiem w czerwonym kapeluszu.

 

Poniżej zebrałam dla Was małą relację z tych kilku dni oraz grudniowy, świąteczny Londyn. A jaki on był? Tłoczny – dużo bardziej, niż go zapamiętałam. W ciągłym biegu, przepełniony wszechobecną magią świąt i dekoracjami, które zapierają dech w piersiach…

PHOTO DIARY


Artykuł zawiera link afiliacyjny. 

Listopad to dla mnie zawsze mieszanka jesiennego klimatu, natłoku pracy i powolnego wprowadzenia w ten magiczny przedświąteczny czas. W tym roku doszła do tego jeszcze choroba – a nawet dwie, bo jakimś dziwnym trafem z jednej weszliśmy zaraz w drugą i tak obudziłam się w połowie listopada zestresowana, że tyle jeszcze do zrobienia a tak mało czasu. Znacie to uczucie? Pisałam o tym ostatnio z Weroniką na Instagramie, że my kobiety lubimy brać sobie na głowę za dużo jakbyśmy same przed sobą chciały udowodnić jak wiele potrafimy zdziałać. A może to tylko nam doskwiera takie dziwne przeświadczenie? :) Tak, czy inaczej – w te pozostałe dwa tygodnie udało mi się nadrobić fotograficzne zaległości, więc jak zawsze zapraszam Was na małą fotograficzną retrospekcję minionych tygodni.

 

Rozsiądźcie się wygodnie, zaparzcie sobie kubek aromatycznej herbaty – albo tak jak ja teraz – kawy (aktualnie piję piernikowe latte), odpalcie świąteczną składankę (u mnie aktualnie leci mój ukochany Michael Bublé i spędźmy razem tych kilka grudniowych chwil.

THE LOOK: MIĘDZY JESIENIĄ A ZIMĄ


Wpis powstał przy współpracy z Monica Vinader oraz zawiera linki afiliacyjne.



płaszcz // coat – ZARA (podobny tutaj)

golf // turtleneck – MANGO

jeansy i botki // jeans & ankle boots – H&M

szalik // scarf – Dune London

kolczyki // earrings – Monica Vinader

 

 

Gdzieś na styku jesieni i zimy, z uporem próbując dopasować mój ubiór do ciągle zmieniających się warunków atmosferycznych i wyglądać przy tym odrobinę bardziej wyszukanie niż jak gdybym owinęła się kołdrą i wyszła z domu (choć przyznaję, że jutro ta opcja może okazać się całkiem kusząca). W takie dni jak ten sięgam po mój czarny, lekko już znoszony (no dobra, bardziej niż lekko, ale bardzo go lubię, więc trzymam się go kurczowo) płaszcz i futrzany szal, który ostatnio robi furorę na Pintereście (przy okazji przygotowałam dla Was małą garść inspiracji) – choć jak nie trudno się domyślić, w czekoladowym kolorze (na który również zresztą się czaję). Całą tę ciemną, otulającą bazę postanowiłam przełamać spodniami w odcieniu złamanej bieli, które dodają całości lekkości i trochę wyciągają stylizację z zimowego półmroku.

 

Dopełnieniem całego zestawu są delikatne, złote kolczyki. Od dawna chodził za mną model przypominający klasyczne złote kółka, które dostałam kiedyś na komunię. Jeden z nich zgubiłam, a wraz z nim zniknął mały kawałek wspomnień, więc od tamtej pory szukałam czegoś, co miałoby w sobie tę samą prostotę i ponadczasowy urok. Te od Monica Vinader okazały się idealnym następcą. Minimalistyczne, ale z charakterem. Pokryte 18-karatowym złotem, wykonane z wysokiej jakości srebra, stworzone z dbałością o detale i w duchu odpowiedzialnej produkcji.

PHOTO DIARY


Wpis powstał we współpracy z SENSUM MARE, Muno Puzzle i Plener Istebna oraz zawiera

autopromocję mojej marki - agencji kreatywnej CRÉAMA Studio 

 

Jakże szalony to był miesiąc! Przechodzący z jednego wyjazdu w drugi, z przerwą na pranie i przepakowanie walizki. Patrząc teraz na to z perspektywy kanapy, na której właśnie siedzę, z kubkiem herbaty w dłoni, zastanawiam się, jak udało mi się zmieścić to wszystko w cztery tygodnie. Podobno im więcej mamy do zrobienia, tym więcej potrafimy zrobić - i chyba coś w tym jest. Najwyraźniej monotonia mi nie służy, a mała dawka kontrolowanego chaosu działa na mnie lepiej niż niejeden plan w Excelu. Może powinnam częściej fundować sobie taki przyjemny (choć nieco wyczerpujący) rollercoaster.

 

Jak powiedział kiedyś Paulo Coelho: „Podróże nie kończą się nigdy, dopóki istnieje choć jedno wspomnienie, które warto przywołać.” I właśnie tak czuję, patrząc na minione tygodnie.

 

Październik był dla mnie niczym sprawdzian z organizacji i powiew świeżego powietrza w jednym. Jestem ogromnie wdzięczna, że udało mi się odwiedzić tyle wspaniałych miejsc - i to jesienią! Góry wyglądały jak z filmowego kadru, morze zachwycało spokojem bez tłumów, a służbowy wypad do stolicy (choć zdecydowanie zbyt krótki) był idealnym zwieńczeniem miesiąca.

 

Listopad zapowiada się spokojniej, przynajmniej w teorii - może w końcu uda mi się trochę zwolnić i zebrać siły przed grudniowym wypadem. Ale nie zapeszajmy... bo ostatnim razem, kiedy to powiedziałam na głos, plan runął jak domek z kart. Zatem - zaparzcie sobie kubek gorącej herbaty, owińcie się kocem i chodźcie ze mną w małą retrospekcję października.

A LITTLE POSTCARD FROM THE BALTIC SEA AND MY LOOK OF THE DAY


Artykuł zawiera linki afiliacyjne. 

 

sztuczne futerko / faux fur – kupione w lokalnym sklepie (bought locally)

spodnie // trousers – MANGO (podobne tutaj)

buty // shoes – Adidas Spezial

torebka // bag – Ryłko

 

Jednym z moich małych marzeń było zobaczyć nasze morze w jesiennej krasie - bez parawanów i tłumów turystów. Zamiast tego - z kubkiem gorącej herbaty w dłoni, wśród mieniących się kolorami liści, szumu fal i tej charakterystycznej, chłodnej bryzy, która sprawia, że sweter staje się najlepszym przyjacielem człowieka.

 

Tak się szczęśliwie złożyło, że wesele ściągnęło całą naszą rodzinę do Trójmiasta, dzięki czemu mogłam w końcu spełnić to skrycie odkładane marzenie. I cóż mogę Wam powiedzieć – było pięknie! Naprawdę pięknie. O tym, że jesień potrafi być malownicza, mówić nie trzeba, ale w połączeniu z panoramą Bałtyku wygląda wręcz jak kadr z filmu. Gdańsk, Sopot, Gdynia - każdy z tych zakątków miał w sobie coś nostalgicznego, coś co sprawiało, że spacerując po plaży, człowiek na moment zapominał o wszystkim innym.

 

Były długie spacery brzegiem morza, przemoknięte buty, kilka nieudanych prób zrobienia idealnego zdjęcia z latającą mewą w tle i sporo śmiechu, bo jak inaczej, gdy wiatr robi z włosów małe tornado.

 

Tych kilka dni było wyjątkowych. A choć wszystko co dobre ma to do siebie, że mija zbyt szybko, to zostają wspomnienia – te, które rozgrzewają serce w chłodne dni. I oczywiście kilka fotografii, które będą mi przypominać o tych nadbałtyckich, jesiennych spacerach i o tym, że marzenia – nawet te najmniejsze naprawdę warto spełniać.

 

Instagram

FOLLOW @OFSIMPLETHINGS ON INSTAGRAM
© 2019 OF SIMPLE THINGS | All rights reserved. Contact